Moje tegoroczne wakacje spędziłem w górach. Podczas nich udało mi się odwiedzić Beskid Śląski oraz Karkonosze.
Na początku wakacji udałem się z rodziną do Beskidu Śląskiego. Przez pierwszy  dzień mieszkaliśmy w hotelu w Wiśle (mieście). Najbardziej utkwiła mi w pamięci przepyszna zupa pomidorowa, którą tam serwowali. W niektóre dni naszego pobytu namawiałem moich rodziców, w porze obiadu, na podjechanie do hotelu na zupę pomidorową. Tego dnia nie chodziliśmy jeszcze po górach.
Przez trzy tygodnie mieszkaliśmy w sanatorium w Kubalonce*, chodząc na wszystkie zabiegi oraz wstając o siódmej rano. Przez pierwsze dni nie mogłem uwierzyć, że będę zrywany z łóżka o tak wczesnej godzinie i to w wakacje, ale później się przyzwyczaiłem do tego. Przy okazji moi dziadkowie przyjechali do Istebnej (niedaleko miejsca naszego pobytu) i mieszkali tam dokładnie tyle samo tygodni co my. Podczas  wakacji w Kubalonce często chodziliśmy w góry na pobliskich szlakach. Jednym z naszych zdobytych szczytów są Kiczory, Mały Stożek i Ochodzita. Kiczory nie należą do wysokich szczytów – mają tylko 990 m.n.p.m.- ale z czubka można oglądać ładne widoki. Zobaczyłem również trójstyk, czyli granicę polsko-czesko-słowacką. We wszystkich miejscach byłem razem z moimi dziadkami.
Po Beskidzie Śląskim pojechaliśmy, tym razem bez dziadków, do hotelu górskiego „Friesovy Boudy” w Karkonoszach czeskich. Właśnie w tym miejscu przeszedłem najdłuższą i najbardziej męczącą trasę podczas tych wakacji. Tego dnia panował straszny upał. Za hotelem była wąska ścieżka, która prowadziła trochę pod górę, a potem skręcała w lewo. Oczywiście poszliśmy tą trasą i jak się później okazało prowadziła do miasta Szpindlerowy Młyn. Przez pierwszy kilometr szliśmy małą, wąską ścieżką. Następnie przyszliśmy do małej wioski, lecz ominęliśmy ją. Niedaleko niej była rynienka z wodą do picia i mała chatka-schronienie. Odpoczęliśmy trochę w domku, zjedliśmy coś i ruszyliśmy dalej. Ruszyliśmy ładną, choć wąską dróżką prowadzącą w szlak górski. Wtedy stosownie wyprzedziłem resztę i poszedłem zobaczyć widoki. Rzeczywiście wyglądało wspaniale, również droga, w którą powbijały się kamienie. Lubię chodzić po skalistych drogach, więc schodząc prędko ze zbocza oddaliłem się od reszty, przez co musiałem na nich trochę zaczekać. Gdy rodzice przyszli, poszliśmy jeszcze bardziej w dół, wprost do Spindlerowego Młyna. Już niżej, lecz ciągle po zboczu szliśmy przez las iglasty. Po wyjściu z gęstwiny wyszliśmy na pomost i przeszliśmy na drugą stronę góry. Znowu natrafiliśmy na las, ale tam prowadziła już prosta ścieżka w dół. W pewnym momencie wyszliśmy na wielką pochyłą polanę, gdzie były, na nasze nieszczęście, nieczynne dwa wyciągi. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy czym wrócić. Poszliśmy więc do miasta i zjedliśmy kanapki oraz pyszne lody z gorącymi malinami. Obliczyliśmy, że przeszliśmy ponad dziesięć kilometrów na piechotę. Ale teraz mieliśmy do przejścia piętnaście kilometrów, mocno pod górę. 
   
Po pożywieniu się ruszyliśmy pod górę wyłożoną popękanym chodnikiem drogą.  Do hotelu prowadziła bardzo wąska, i gęsto zalesiona droga. Od czasu do czasu oglądałem rośliny, które mijaliśmy, ale byłem za bardzo zmęczony, żeby określać ich gatunek. Kilka razy spotkaliśmy nie działające wyciągi oraz podróżnych udających się na wycieczkę, w przeciwną stronę niż my. Gdy przeszliśmy większość trasy usypanej ziemią, natrafiliśmy na ścieżkę ze skałami. Na szczęście na początku drogi skalistej była ławeczka, więc trochę odpoczęliśmy. Wtedy wyprzedziłem resztę i pobiegłem po skałach do góry. Jak później zobaczyłem, ścieżka skalista wcale nie była długa. Przebiegłem ją dosyć szybko, lecz i tak musiałem czekać na rodziców. Mimo to poszedłem jeszcze trochę dalej usypaną ziemią ścieżką, aż dotarłem do rozstaju dróg i do drogowskazu. Czekałem tam, aż w końcu przyszli rodzice i ruszyliśmy razem w drogę.
Przez dłuższy czas szliśmy szeroką drogą żwirową. Doszliśmy do wodopoju i już myślałem, że prawie jesteśmy, ale ku mojemu zdziwieniu, byliśmy dokładnie po przeciwnej stronie hotelu, tylko od niego dzieliła nas głęboka kotlina. Dosyć dużo czasu obchodziliśmy naokoło tą przepaść. Przeszliśmy wioskę, i wróciliśmy tą samą drogą, którą napotkaliśmy na początku naszej wyprawy. W ten sposób przeszliśmy dwadzieścia pięć i trzy czwarte kilometra.
Drugą, również wykańczającą podróż, w wielkim upale, przeszliśmy w tych samych górach. Na początek trasa zapowiadała się niewinnie: mieliśmy do przejścia jeden kilometr lekko pod górę, a potem dojść do schronisko-sklepu. Tam przegryźliśmy trochę prowiantu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Kilkadziesiąt metrów dalej napotkaliśmy następne schronisko, ale je pominęliśmy. Następnie do celu naszej podróży, czyli zdobycia Śnieżki, musieliśmy pokonać pozornie małą górkę wyłożoną asfaltem. Wtedy upał się nasilił i był nie do zniesienia. Po pokonaniu górki, w rażącym swymi promieniami słońcu, pojawiła się następna, trochę większa górka, również pokryta asfaltem. Na tę też weszliśmy, lecz ukazała się jeszcze jedna, dosyć spora góra, a za nią następna największa. Gdy weszliśmy na drugi pagórek nazwałem tę drogę mianem „Gęsia szyja”**. Wtedy mama i mój brat odłączyli się od nas i wrócili do hotelu, a my z tatą poszliśmy dalej. Gdy weszliśmy już na samą górę zobaczyliśmy trzy bunkry dosyć widoczne, lecz z początku nie zwróciliśmy na to uwagi. Zeszliśmy z wzniesienia i posililiśmy się w schronisku Loucni Bouda. Wkrótce wyruszyliśmy na Śnieżkę. Wcześniej byłem już na Śnieżce, ale nie od strony czeskiej, tylko polskiej. Szliśmy razem po drewnianych kładkach przez bagno. Lecz gdy już prawie dochodziliśmy do drogi u stóp Śnieżki, zaczął padać deszcz i musieliśmy wracać. Prędko zawróciliśmy i wracając do hotelu zwiedziliśmy jeden z pobliskich bunkrów, czyli pozostałości po „zimnej wojnie”.
Wyprawa w góry polskie i czeskie okazała się, mimo wielu przeszkód, bardzo radosna i przyjemna. Chętnie spędziłbym tak jeszcze raz następne wakacje. Gorąco polecam górskie ścieżki, ponieważ są bardzo dobre dla zdrowia.
Antek Jasiewicz