– Ksenia! Wstawaj! – mama krzyknęła z dołu. – Bo spóźnimy się na samolot!
Zupełnie zapomniałam! Przecież dzisiaj mieliśmy lecieć do Tajlandii! Pośpiesznie się ubrałam, wyszykowałam i po dziesięciu minutach byłam już gotowa do wyjścia. Wsiedliśmy do samochodu, włączyliśmy nawigację, aby bez żadnych niespodzianek, spokojnie dotrzeć na lotnisko w Berlinie, z którego odlatywał nasz samolot do Bangkoku. Po dwóch godzinach, męczącej jazdy samochodem, dotarliśmy na miejsce. Mama jak zwykle źle zaplanowała czas podróży, w związku z czym byliśmy skazani na czekanie czterech godzin na lotnisku… Wreszcie przyszła pora na boarding i oddanie bagażu. Oczywiście część rzeczy mamy trzeba było przełożyć do mojej, z resztą najlżejszej walizki, bo inaczej musielibyśmy płacić za nadbagaż… Gdy odbyliśmy już wszystkie lotniskowe procedury, z wyraźną ekscytacją na twarzy, wsiedliśmy do samolotu.
– Przed nami dwanaście godzin lotu z jedną przesiadką w Katarze, więc weź wszystko co będzie ci potrzebne, bo nie mam zamiaru co pięć minut wstawać i podawać ci twoje „klamoty” – powiedział tata.

Na lotnisku w Katarze jestem już trzeci raz, ale nadal robi na mnie ogromne wrażanie. Jest tak wielkie, że aby obejść je całe, potrzebowałabym dwóch godzin… Zgodnie z moją tradycją, jak zawsze na tym lotnisku, postanowiłam zjeść moje ulubione krążki cebulowe. Niestety potwornie się zawiodłam! Okazało się, że bar z przysmakiem zamknięto! I tak, z rozczarowaniem i smutkiem, ponownie weszłam do samolotu…

Nareszcie w Tajlandii! Teraz mamy cały dzień na zwiedzenie Bangkoku, a potem lecimy na Phuket. Stolica Tajlandii to piękne miasto, pełne nowoczesności, ale i tradycji. Skromność łączy się tutaj z przepychem, a spokój z chaosem. Bangkok nosi różne nazwy – Miasto Aniołów, Wspaniałe Miasto Dzięwięciu Klejontów, Dom Wcieleń Boskich czy Miasto Królewskich Pałaców. W stu procentach zgadzam się ze wszystkimi z nich. Jest tam masa okazałych świątyń, posągów i, co najważniejsze, Pałac Królewski. Niesamowity skwar i tłok szybko zmusiły nas do opuszczenia terenu Pałacu i przeniesienia się do monstrualnej wielkości, klimatyzowanych centr handlowych, które ciągną się kilometrami wzdłuż handlowej ulicy Sukhumvit. Gdy ja wraz z tatą poszliśmy odpocząć przy gałce zimnych lodów i szklance zimnego soku z mango, moja mama, w zakupowym szale, jeszcze przez kilka godzin, „latała” po sklepach.

Następnego ranka polecieliśmy do naszej właściwej destynacji na półwyspie Phuket. Na miejscu tato – fan sportu – rzekomo przez przypadek odnalazł szkołę boksu tajskiego położoną blisko naszego hotelu. Natomiast mama , zupełnie nie bacząc na 35 stopniowy upał, cały dzień leżała na plaży, skwiercząc w słońcu. Ja błąkałam się między basenem, a morzem, po drodze pochłaniając niezliczone ilości kokosów i lodów o smaku marakui, którą uwielbiam. Oczywiście nie odmówiłam sobie skosztowania słynnego, okrutnie śmierdzącego duriana, którego wniesienie, chociażby do hotelu, groziło poważną karą pieniężną. Wieczór wigilijny spędziliśmy na wystawnej  kolacji w hotelu, oglądając program artystyczny przygotowany przez jego pracowników. W niedzielę, po długich namowach, udało nam się wyrwać tatę z sali boksu i zabrać na wycieczkę speedboat’em na zwiedzanie okolicznych wysp. Jeszcze nigdy się tak nie bałam! Olbrzymia motorówka, uzbrojona w trzy silniki Honda, dosłownie leciała ponad falami z prędkością około stu kilometrów na godzinę! Byłam pewna, że zaraz się rozbijemy! Lecz po jakimś czasie przyzwyczaiłam się do łomotu, skoków i udało mi się, jako tako, zachować spokój… Odwiedziliśmy pare naprawdę boskich wysepek, a w tym tę, na której kręcono film z Leonadro Di Caprio pod tytułem „Rajska Plaża”. Najbardziej podobał mi się przystanek, gdzie mieszkała rodzina rekinów – „big mama” wraz z trójką jej krwiożerczych dzieci. Wbrew zakazom mamy, szybko założyłam maskę, płetwy i skoczyłam w otchłań Morza Andamańskiego. Mama nie przestawała krzyczeć z pokładu, ale ja wiedziałam, że taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć. Z resztą tata i pan przewodnik przekonywali, że te rekiny nam nic nie zrobią. Gdy tylko zobaczyłam szare, podłużne cienie, przewodnik ścisnął mnie za rękę i kazał pozostać nieruchomo. Po powrocie na pokład dostałam największą reprymendę w życiu… No ale cóż… Warto było!

Kolejne dni spędziłam na czytaniu książek, objadaniu się miejscowymi owocami i pływaniu. Gdy w Sylwestra trzeba było się pakować i wyjeżdżać do Polski, nikt z nas nie był w nastroju… Tajlandia to jeden z piękniejszych krajów jakie zwiedziłam. Najbardziej zaskoczyła mnie panująca tamróżnorodność – ogromne, nowoczesne centra handlowe sąsiadują z malutkimi, biednymi chatkami. Mam nadzieję jeszcze kiedyś tam wrócić!

Ksenia Kołodziej